Prolog

SZALEŃSTWO NIGDY NIE STOI.

Blisko Los Angeles Basin, California

TUTAJ
  Devin spojrzał na swoje prawe ramię, dokładniej na swój nadgarstek. Obliczenie trajektorii zajęło mu mniej niż milisekundę-nie miał wbudowanego komputera, ale 220 IQ 
bardzo dobrze go zastępowało.
  Wciągnął powoli powietrze i je wypuścił, ściskając spust broni między oddechami, między biciem serca. Zmarszczył swój czuły nos, gdy wyczuł wszechobecny smog 
pokrywający Los Angeles i wypełniający jego płuca. Nienawidził myśleć, co zanieczyszczenia robią z jego komórkami mózgowymi, ale akceptował to dla samego czynienia zła.
TUTAJ.
  Jego jasne oczy fachowo namierzyły obiekty latające nad jego głową: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Siedem? Znalazł siódmy obiekt, ale szybko uznał go za nieważny.
Obecnie wszystkie były nieważne. Wszystkie oprócz jednego. Jednego na przedzie.
  Wiedział, że mają wzrok drapieżców. On sam miał niezwykły wzrok, co było dla niego bardzo dobre. Mimo wszystko celownik broni Devina, przyczepionej do jego nadgarstka 
nie dopuszczał do najmniejszego błędu. On nigdy nie zawiódł.
  Dlatego właśnie jego zachowano. Na misje specjalne, takie jak ta.
  Wiele, wiele jego poprzedników już zawiodło w tym zadaniu. Devin czuł do nich wyjątkową pogardę. Zabicie jednego dziecka-ptaka: co w tym trudnego? Mieli zabawnie
kruchą ludzką naturę. Nie wyglądali na kuloodpornych.
  Devin jeszcze raz spojrzał na rękę, i, obserwując swoją ofiarę, mierzył do niej starannie z celownika, jakby chciał ją przypiąć do nieba. Stado leciało, doskonale rozstawione 
w łuku nad jego głową, z obiektem zwanym Maximum na froncie i otoczonym dwoma większymi mężczyznami. Potem mniejsza dziewczyna. Później mniejszy chłopiec, a na samym końcu
najmniejsza dziewczynka.
  Mały czarny obiekt, nie wyglądający na dziecko-ptaka, usiłował nadążyć za resztą. Devin nie musiał go indetyfikować-nie było go w jego aktach. Pierwsza rzecz, którą mógł 
sobie wyobrazić, to jakby ktoś przyczepił skrzydła małemu psu lub czemuś, co go przypominało.
  Ale Max była jedyną rzeczą, na której się koncentrował. To ją miał zabić, tą Max, którą właśnie trzymał na muszce swojej broni.
  Devin westchnął i opuścił ramię. To by było zbyt łatwe. I nie byłoby fair. On uwielbiał pościgi, polowania, błyskawiczne skrzyżowanie szczęścia i umiejętności, które pozwalały
mu na wykorzystanie swojej doskonałości i niezawodności.
  Spojrzał w dół na to, co kiedyś było jego ręką. Można się przyzwyczaić do tego, że nie posiada się już prawego ramienia, i było to zaskakująco łatwe, ponieważ żył ze świadomością, że zamiast niego ma ukochaną broń.
  Nie było to prymitywne połączenie broni typu Glock 18 z amputowaną kończyną. Wyglądało to znacznie bardziej elegancko, bardziej jak cud projektowania i pomysłowości. 
Ta broń była częścią jego psychiki, była wrażliwa na jego nawet najmniejszą myśl, uruchamiana przez prawie niezauważalny nerw w interfejsie pomiędzy jego ramieniem a strzelbą.
  Był żywym dziełem sztuki. W odróżnieniu od dzieci-ptaków latających nad nim.
  Devin widział plakaty i reklamy. Ci naiwni, czyniący dobro idioci z Koalicji Przeciwko Szaleństwu zorganizowali ten cały pokaz lotniczy, tą demonstrację dla "wyewoluowanych" ludzi.
  Błąd. Dzieci-ptaki były nieprzemyślanymi wypadkami. On, Devin, był prawdziwym wyewoluowanym człowiekiem.
  Fanatycy KPS marnowali swój czas-wszyscy inni też. Używanie dzieci-ptaków do promowania ich własnego programu było zwykłą samolubną, krótkowzroczną wizją. Manipulacja
i wykorzystywanie pomniejszych żywych istot, by "uratować" inne, jeszcze mniejsze istoty żywe? To chyba jakiś żart.
  Żart, który nie powinien być popełniony przez to stado eksperymentów. Stado, które nie powinno przeżyć bez przywódcy
  Devin jeszcze raz podniósł ramię, zamknął lewe oko i spojrzał przez celownik broni. Przesunął swój Glock o milimetr w lewo i szybko wytropił cel, ponieważ ten właśnie zakreślił łuk na niebie.
  Jeden wdech, jeden wydech. Jedno uderzenie serca, potem drugie, no i jazda...

Komentarze

Popularne posty